A w Tygodniku Powszechnym o naszych siostrach z Czortkowa 💪👇
CAŁY ŚWIAT W ZASIĘGU RĘKI
Dominikanki z Czortkowa w habitach z wojskowym kamuflażem
Ludzie są rozczarowani tym, co się dzieje. Trump nas przeraża, ale Bóg jest silniejszy niż Trump, Putin i całe zło świata.
Jacek Taran
10.06.2025
W dolinie rzeki Seret, między wzgórzami południowo-zachodniej Ukrainy, leży Czortków. Małe miasteczko, z tych, których nazw nie ma na pierwszych stronach gazet, ale w którym – jak w wielu – wciąż widać ślady historii i dawnej świetności. Górują nad nim ruiny potężnego zamku – świadka Rzeczypospolitej, imperium austro-węgierskiego, sowieckiego reżimu i dzisiejszej niepodległej Ukrainy. U jego stóp – biały dom sióstr dominikanek. W ogrodzie, pośród wazonów z łusek po pociskach artyleryjskich, figura Matki Boskiej i powiewająca ukraińska flaga.
Szkoła w piwnicy
W piwnicy domu siostry prowadzą sobotnio-niedzielną szkołę języka polskiego. W lekcjach uczestniczy ponad sześćdziesięcioro dzieci w kilku grupach wiekowych. Dla niektórych to jedyny kontakt z mową przodków, dla innych – nauka zupełnie nowego, obcego języka. Codzienność wygląda tu niemal jak w każdej szkole: jest tablica, ławki, szafka z podręcznikami, na półkach polskie książki do historii i języka. Jedynie to, że lekcje odbywają się w piwnicy, różni je od miejsc, w jakich szkoły pracują w spokoju i bezpieczeństwie.
Lekcję, na której jesteśmy, prowadzi Nastia – studentka zarządzania z Tarnopola. Siostra Marcelina, która zwykle uczy dzieci, musiała wyjechać na kilka dni. Nastia mówi do uczniów cicho i spokojnie, ale kiedy z ogromną cierpliwością poprawia, po raz kolejny, złą wymowę polskich słów, w jej głosie słychać pasję.
– Zaczęło się od piosenek. Na Boże Narodzenie, na Wielkanoc – wspomina. – Później były półkolonie z wolontariuszami z Polski. Moja babcia była Polką, pochodziła z Nysy. Gdy zaczęła się pełnoskalowa wojna, spędziłam kilka miesięcy właśnie tam, u kuzynki babci. Chodziłam do liceum, poznałam wielu wspaniałych ludzi. Tam był mój drugi dom.
Dzieci chóralnie powtarzają nazwy polskich miesięcy: styczeń, luty, marzec… Opowiadają o swoich urodzinach, o ulubionych porach roku. Na pozór to zwykła lekcja – dla wielu dzieci jest pierwszym krokiem w stronę świata, który może wydaje się daleki, ale dzięki językowi jest na wyciągnięcie ręki.
Brama na Zachód
Po lekcjach po dzieci przychodzą mamy. Jedna z nich, Julia Kohut, mówi krótko: – To dobrze, że uczą się języka. Każdy język obcy może się w życiu przydać, a Polska jest blisko, i kulturowo, i geograficznie. Nigdy nie wiadomo, co tutaj się jeszcze może zdarzyć, czasy coraz bardziej niepewne.
Przyszedł też Wasyl Kowalski, dziadek jednej z uczennic. Z entuzjazmem opowiada o czasie spędzonym w Polsce. Pracował u znanego w Krakowie kurdyjskiego restauratora Ziyada Raoofa. – Dobry człowiek, szanował ludzi. Wiele się wtedy nauczyłem o świecie – mówi z uśmiechem. – Polska i Kraków to same dobre wspomnienia.
Alicja Makarczuk przyjechała do Czortkowa z córką, gdy na ich rodzinne miasto, Charków, zaczęły spadać bomby. Dziś nie ma dokąd wracać. – Ważne, żeby dziecko miało kontakt z rówieśnikami. Tu ma szkołę, normalność. Język polski to dla niej szansa. Polska to brama na Zachód – mówi spokojnie, bez patosu.
Między klasztorem a frontem
Przy prowadzeniu lekcji pomaga Wiera Gołębiewka. Siostry dominikanki mówią, że to jednoosobowa instytucja – wspiera pracę w szkole, koordynuje transporty pomocowe na front, organizuje zbiórki, a na co dzień pracuje jako księgowa w zespole tanecznym. Logistyka pomocy humanitarnej stała się jej drugą, choć niepłatną, pracą.
– Znam wojenne brygady z numerów – mówi i wymienia z pamięci – Trzydziesta piąta, pięćdziesiąta dziewiąta, piętnasta, osiemnasta, piechota morska i nasza samoobrona terytorialna z Czortkowa. Ale żołnierzy też już rozpoznaję po twarzy, gdy rozmawiam z nimi na Telegramie. Wysyłamy im wszystko: jedzenie, leki, agregaty, wózki inwalidzkie, a nawet całe samochody dostawcze. Trafiają do Doniecka, Charkowa, Kramatorska, Chersonia.
Pomoc z Czortkowa jedzie na front dzięki wsparciu wolontariuszy z Polski i Ukrainy. – Czasem to kilka dni jazdy. Ale trzeba – mówi Wiera – nie możemy się odwrócić plecami.
Wielkie serca
Zgromadzenie Sióstr św. Dominika obecne jest na Ukrainie od połowy XIX wieku. W czasach komunistycznego terroru, po powojennej zmianie granic, prowadzone przez zakonnice domy, liczne w zachodniej Ukrainie, zostały zamknięte. W 1946 r. siostry podzieliły los tysięcy polskich obywateli: zostały deportowane na tereny dzisiejszej Polski lub w głąb imperium radzieckiego. Dominikanki zaczęły wracać do pracy duszpasterskiej na zachodniej Ukrainie dopiero w czasach pieriestrojki.
Grożąc, że Rosja może prowadzić tę wojnę „bez końca”, Putin zwiększa presję na Ukrainę i na Zachód. Nabierająca tempa rosyjska ofensywa – zarówno na froncie, jak też w polityce – to klasyczna strategia przed negocjacjami, gdyby miało do nich dojść w takim czy innym formacie.
Początkowo przyjeżdżały w wakacje, organizując półkolonie dla dzieci z polskich rodzin. Współpracowały z ks. Marcjanem Trofimiakiem, obecnie biskupem diecezji łuckiej. Ich praca obejmowała przygotowanie dziesiątek dzieci i dorosłych do sakramentów, wcześniej niedostępnych z powodu sytuacji politycznej. Od sierpnia 1995 r. na stałe mieszkają w Czortkowie. Po przyjeździe podjęły regularną katechezę w parafii ojców dominikanów, a także w sąsiednich miejscowościach ukraińskiego Podola.
– Gdy zaczęła się wojna, nie wiedziałyśmy, czy tu zostaniemy – mówi siostra Eugenia. – Ale siostra Marcelina powiedziała: „ja się stąd nie ruszam”. I wtedy zaczęli dzwonić ludzie z Polski. Przyjeżdżały paczki, ktoś wysłał agregat, ktoś inny leki. Wszystko zaczęło się samo organizować.
Dziś w domu posługują trzy siostry: Marcelina, Eugenia i Tarsycja. Każda z nich łączy życie duchowe z bardzo konkretną pomocą. Współpracują z Caritasem z Sandomierza, Fundacją Odra-Niemen i Fundacją Sióstr Dominikanek z Broniszewic. Dla dzieci organizowane są kolonie, półkolonie, zajęcia językowe. Dla dorosłych – wsparcie materialne.
– Nikt nie odchodzi stąd z pustymi rękami – mówi siostra Eugenia. – Starsi ludzie przychodzą po jedzenie, po leki. Nie możemy odmówić. Nie mamy wiele, ale mamy serce.
Życie z wojną
W mediach o Czortkowie mówi się rzadko. A jednak wojna jest tu obecna. Czasem w postaci alarmowych syren, czasem w wiadomościach z frontu. Na fejsbukowej stronie sióstr pojawiają się zdjęcia samochodu dla 38. brygady piechoty morskiej albo informacje o świątecznej loterii – osiem tysięcy hrywien zebranych na ogrzewacze dla wojska. Kilka dni później nadchodzi dramatyczna wiadomość – oddział został rozbity, wielu żołnierzy trafiło do szpitali. Inni nie żyją.
– Tak wygląda wojna – mówi Wiera. – Wszystko zmienia się w sekundę. Ogrzewacze trafią do innego oddziału.
Czortków od frontu dzieli kilkaset kilometrów, ale całkiem blisko znajduje się poligon, jeszcze z czasów sowieckich, i stare lotnisko, na którym dziś ćwiczą ukraińscy żołnierze. Rakiety lecące nad miastem zwykle wycelowane są właśnie tam. Kiedy rozlega się wycie syren, siostra Marcelina zakłada habit z wojskowym kamuflażem i zapala gromnicę przed figurą Matki Boskiej. W domowej kaplicy pali się światło, które nie zgasło od pierwszego dnia wojny. – To nasz znak – mówi siostra Eugenia – że jesteśmy, że się nie boimy, że się modlimy.
Wiera dodaje: – Co będzie dalej? Tylko Bóg wie. Ale my się nie poddajemy.
– Ludzie są bardzo rozczarowani tym, co się dzieje – mówi siostra Eugenia. – Zwłaszcza w USA. Trump nas przeraża. Ale Bóg jest silniejszy niż Trump, Putin i całe zło świata. Dobro zwycięży.